TOMBLA napisał(a):liczyłem po cichu na jeakies fotki...
Bartosz_Mx6 napisał(a):Myjk i jak mięśnie rozruszane? Jak warunki pewnie zaje.....ste??
Nie mam żadnych fotek, nie było czasu... poza tym chyba przechwaliłem i to był najgorszy wyjazd zagraniczny jakiego doświadczyłem pod względem warunków narciarskich. Wyszło na to, że żabojady mają dobrze, jak mają łatwo. Jak są problemy i trzeba się wziąć do myślenia albo co gorsza do roboty, to już niestety nie potrafią. Jedyne co potrafią, to kasę ssać -- !@#$%%^&%$@!!!111jeden
Tuż po pierwszej podniecie i po napisaniu na forum notki o przybyciu do FR... trafiłem do biura i walczyłem o klucz. Oczywiście byłem jednym z pierwszych na miejscu i oczywiście tylko mój "apartament" nie był gotowy przed czasem. Trudno. Bywa. Natomiast cała obsługa, ilość papierów do wypełnienia na miejscu można by ogrzać pół Wawy. Opisem jakości działania biura obsługującego "szuflandię" niech będzie fakt, że ktoś im tam pawia na środku recepcji puścił i musieli to wąchać przez kolejne 2 dni (bo nikomu się nie chciało nawet sprzątnąć!) -- i dobrze im tak za poziom organizacji, a raczej jego brak. Poza tym żabojadom nie chciało się odśnieżać, więc z tobołami trzeba było pod "wille" dygać na piechotę zamiast podjechać autem. Że wille były na wzniesieniu to z wieczora potrenowałem w końcu nogi i... plecy, a także była darmowa ślizgawka w dół i w górę. Ale warunki narciarskie zapowiadały się nieźle, więc nie marudziłem i poszedłem spać z nadzieją lepszego jutra. Ale to były złe gorszego początki.
W niedzielę nie dało się zjechać normalnie z góry nie wpadając na kogoś. Stoki na maksa ch...wo przygotowane -- matko, w życiu takiej żenady nie widziałem -- a ludzi było jak "mrówków". Ale to weekend, Grenoble rzut beretem, więc jakby można się było tego spodziewać. Wpisałem się w końcu do grupy sportowej i z resztą zawodników zebraliśmy baty, bo jeździliśmy jak kaleki żeby sobie i innym krzywdy nie zrobić. Po prostu się niedzielę przemęczyliśmy.
Drugiego dnia, w poniedziałek, zdecydowanie luźniej -- ale w nocy spadło 30-40 cm śniegu, w wyższych partiach nawet 50-60. Pieprzone żabojady (borze, jakie to są lenie i nieroby!) nie ruszyli tego W OGÓLE ratrakami, więc o jeździe na krawędzi nie było mowy. Jako grupa sportowa ruszyliśmy więc na freeride w puchu, co zakończyło się taką ilością przyziemień (śnieg wyciągałem z nosa, z ucha i jeszcze paru innych miejsc gdzie nawet słońce nie dochodzi) jakiej nie doświadczyliśmy w całej swojej karierze narciarskiej -- i to była fajna część wyjazdu. Z wrażenia zgubiłem w śniegu batona i raz... eh... Wjechaliśmy na najwyższy szczyt, zjechaliśmy z trasy na dziewicze tereny nie dotknięte nartą. To coś o czymś kiedyś marzyłem. Parę rad od trenera -- kazał się odchylić na tyły (czyli wprost przeciwnie do jazdy na krawędzi), podskakiwać jak sarenka po każdym zakręcie, ale pod żadnym pozorem się nie zatrzymywać. Nie posłuchałem, bo było stromo. Cholernie stromo. Ruszyłem jako pierwszy z grupy. Jeden skok, narty poleciały w puch, ja w śnieg po kolana, stoję -- ale pamiętałem, że mam podskoczyć. Tak podskoczyłem, że wypiąłem się z desek przywalonych śniegiem, poleciałem w górę i wbiłem się głową w puch. Z białego sterczały tylko czerwone buty i kije, które dzielnie dzierżyłem w dłoniach do samego końca. Z mojego punktu widzenia to było komiczne, ale reszta mało się nie posrała ze śmiechu. Standardowo kamery nie było w pogotowiu. Po tym ciekawym doświadczeniu wróciliśmy do rzeczywistości, czyli przeoranych przez narciarzy stoków, kupy muld i walki o życie, dosłownie. Ale była nadzieja, że przejadą to ratrakami, w nocy lekko przymrozi i będzie cudnie. Nadzieja matką głupich... Tu przerwę odnośnie śniegu, bo po południu natomiast pojechałem do Grenoble... słuchajcie, nie pijcie wina z 3L worka a tym bardziej z 5L baniaka, bo nie nie ma się nad tym kontroli niczym nowicjusz jadący na krawędziach po lodzie -- następnego dnia można zawalić trening.
Zatem we wtorek, zwlekłem się rano z "ciężką chorobą żołądka" i poległem ponownie. Świeciło słońce, ale było zimno, bardzo zimno. Dojechałem po odespaniu, na druga część szkolenia. Zastałem "lampę", ledwo zrobione stoki (i to też nie wszystkie), i totalną "zupę". Jak ktoś był w górach gdzie spadło dużo śniegu a potem przyszło "lato" to wie o czym mówię. Na stoku leżał po prostu ryż. Jazda była łatwa, przyjemna i... wilgotna. Rano natomiast było bardzo przyjemnie, gdy smacznie spałem a moja grupa sportowa ćwiczyła pozycję zjazdową. Przez leniwych i olewczych żabojadów, co się nie przyłożyli do swojej pracy, człowiek z zespołu wpadł na kawałek (dosłownie 3x5m) nieugniecionego przez ratrak zgruzowanego śniegu. Złapał na tym krawędź i wyrżnął przy prędkości ~60/h łamiąc sobie wzdłużnie kość w śródręczu (tą odpowiadającą za trzymanie palca środkowego). Gips na dłoń, ale jeździł dalej bez jednego kija. Ale to nie jedyne straty tego dnia. Żona moja rodzona pierwsza i nieostatnia, snowboardzistka, też przyglebiła, rozpekła kask i straciła pamięć. I tak ją cyklicznie traciła... Na nieszczęście nie zapomniała kto jest jej mężem i muszę się męczyć dalej. Walnęła o 14, a od 12 do 16 nic nie pamięta, pomimo że od wypadku wielokrotnie parę osób jej powtarzało co się stało. Wypadek ogólnie nie był groźny, po prostu deska się uślizgnęła i upadła do tyłu uderzając lekko głową w śnieg. Problemu upatruję w jej gównianym kasku (choć nie był wcale z tych najtańszych). Klamra regulująca dopasowanie do czaszki jest źle zawieszona i w momencie uderzenia z tyłu, wbija się w głowę a z drugiej strony łamie kask. Tuż przed wyjazdem wymienialiśmy kask na nowy, bo zauważyliśmy że poprzedni też był pęknięty w tym samym miejscu, choć nie zanotował w zasadzie większego uderzenia.
Środa, żabojady przejechały ratrakami, ale w nocy ostro przymroziło i było totalne lodowisko. Jeździło się przeokropnie. Żabojady znowu dały popis nieróbstwa. Ścieżki do domków to była jedna wielka ślizgawka. Lekarz kazał żonie odpuścić jazdę na 2-3 dni (czyli w zasadzie do końca), więc poszła tylko popatrzeć jak jeżdżą bąble i w drodze po jedzenie dla nich znowu by sobie łeb rozbiła na ścieżce do hotelu. Dopiero jak w recepcji poleciały joby, to posypali łaskawie żwirkiem, co i tak wiele sytuacji nie poprawiło.
Czwartek zaczął się podobnie jak środa, czyli mroźnie, ale po południu przyszedł ciepły front+7 stopni, więc zrobiła się totalna zupa. Jak doszedłem do hotelu, to miałem nogawki po uda nasiąknięte wodą. W nocy zapowiadali przymrozek, więc zapowiadała się znowu rzeźnia dnia następnego.
Piątek stał pod znakiem zawodów. Liczyliśmy na wiele, tymczasem przywitała nas temperatura +10 stopni. Deszcz. Pierwsze krzesła, widoczność 50 metrów. Drugie krzesła/gondola widoczność... zerowa. Do tego przeraźliwy wiatr. Jadąc czułem się jak pilot Jaka w Smoleńsku. Udało się zjechać na czuja. Zawody nie odbyły się, po 2h byłem w hotelu totalnie przemoczony i wk... Zaczęliśmy po chwili pakowanie się i dzisiaj o 12 już wjeżdżaliśmy do PL.
Z wyjazdu jestem piekielnie niezadowolony -- takiej kiszki pogodowej (choć tu wiadomo, nie poradzi się -- ale to i tak dosyć nietypowe na tę porę roku) i nieróbstwa organizacyjnego (francuzów) jeszcze nie doświadczyłem. Przykład, stoi trzech łachów przy wyciągu i się patrzą, a klienci siadają na mokrych/zaśnieżonych krzesłach. W Austrii w grudniu dawali karnet za darmo a obsługujący latali ze szmatą/szczotą i czyścili -- a tu ch.j długi centkowany kręty -- 20cm śniegu na siedzisku i tyleż samo na oparciu? Spoko, narciarze dadzą se radę sprzątnąć zanim zasiądą... Jedyny plus z tego wyjazdu -- Majka złapała bakcyla i strasznie płakała jak nie daliśmy jej jeździć po deszczu i wyjeżdżaliśmy... Cóż, w tym roku Francja nie była elegancja.
Poniżej filmy z jazdy Majki (4 lata) i koleżanki Weroniki (3,5 roku) po 4 dniach jazd.
Tu uwaga, w drugiej części film mrożący krew w żyłach! To kamikadze to AFAIK Dominika, w ogóle zero kontroli.
http://youtu.be/WiaZwXB3Ido
Majka i Weronika na talerzu:
http://youtu.be/gk4LW4NrmlU
http://youtu.be/WxS5N2R98ds